środa, 21 grudnia 2011

Na czym polega proces widzenia?

Dzisiejszy post porusza kwestie fundamentalne dla naszego zrozumienia tego jak postrzegamy świat. Pomijając rozważania filozoficzne na temat tego co istnieje na zewnątrz podmiotu postrzegającego chciałbym żebyśmy uświadomili sobie czym w ogóle jest proces widzenia. Filmik który wrzucam poniżej w łatwy i pouczający sposób przedstawia to zagadnienie.

Mam nadzieje, że nikt z Was nie sądzi, że widzi oczyma. Widzimy mózgiem...a dokładnie korą wzrokową."Mózg nie ewoluował aby widzieć świat jakim on jest. Mózg ewoluował aby widzieć świat jakim było przydatne go widzieć w przeszłości. I sposób w jaki widzimy [w ogóle] polega na ciągłym redefiniowaniu normalności"

Choć w filmie pojawia się wiele interesujących wniosków dla mnie najciekawsze są te które zwracają uwagę na fakt, że widzieć znaczy interpretować. "Światło które pada na Twoją siatkówkę (bodziec zewnętrzny) jest bez znaczenia. Bo może oznaczać dosłownie cokolwiek (...) Informacja (bodziec zewnętrzny) nie posiada gotowego znaczenia. Ważne jest co robimy z tą informacją. Widzimy ponieważ uczymy się widzieć. Mózg wyspecjalizował mechanizmy odnajdywania wzorów, odnajdywania relacji w bodźcach zewnętrznych (informacjach) i przypisywania tym relacjom znaczenia...znaczenia które powstaje w wyniku interakcji ze światem"

Powyższe uwagi są zgodne z aktualnym stanem wiedzy naukowej na temat procesu percepcji wzrokowej. Ich filozoficzne implikacje są jeszcze bardziej piorunujące kiedy sobie uświadomić, że w wyniku dwóch fizycznie identycznych bodźców możemy "widzieć" różne rzeczy. Lub jeśli ktoś woli..."ten sam obraz może mieć nieskończoną ilość źródeł w świecie zewnętrznym". To daje do myślenia...



poniedziałek, 5 grudnia 2011

Co zdolność mówienia ma wspólnego z rzucaniem?




W Philosophical Transactions of the Royal Society B ukazał się artykuł opisujący badania nad... procesem rzucania przedmiotami przez szympansy. Bill Hopkins i jego koledzy z Emory University skupili się na szympansach z dwóch powodów. Po pierwsze, są one naszymi najbliższymi krewnymi. Po drugie, są, obok człowieka, jedynym gatunkiem, u którego zauważono rzucanie przedmiotami w wybrany wcześniej cel.

Naukowcy przez wiele lat obserwowali małpy oraz skanowali ich mózgi, by sprawdzić, czy istnieje jakaś różnica pomiędzy zwierzętami, które dużo rzucają oraz tymi, które robią to rzadko. Chcieli też przekonać się, czy częstotliwość trafnych rzutów ma jakieś głębsze konsekwencje.

Uczeni ze zdumieniem stwierdzili, że u szympansów, które więcej rzucały i częściej trafiały kora motoryczna jest lepiej rozwinięta oraz ma ona więcej połączeń z ośrodkiem Broki. Ośrodek Broki to ten obszar mózgu, który u ludzi odpowiedzialny jest za generowanie mowy. Umiejętność rzucania i trafiania jest więc powiązana z rozwojem obszaru odpowiedzialnego za mowę, co może sugerować, iż jej pojawienie się zapowiada możliwość rozwinięcia się mowy w przyszłości.

Naukowcy, chcąc zweryfikować to spostrzeżenie, przyjrzeli się kontaktom społecznym szympansów. Odkryli, że te małpy, które lepiej rzucały wydawały się też lepiej komunikować z innymi. Co ciekawe, nie zauważono, by zwierzęta te charakteryzowały się innymi bardziej rozwiniętymi zdolnościami fizycznymi (zręczność, wytrzymałość itp.), co pozwala przypuszczać, iż rzucanie rozwija się rzeczywiście jako sposób komunikacji, a nie jako umiejętność przydatna podczas polowania.

Zdaniem uczonych, wyniki ich badań wskazują, że po rozdzieleniu się linii ewolucyjnych, które doprowadziły do powstania szympansów i ludzi, w „ludzkiej" linii doszło do bardzo intensywnej selekcji naturalnej pod kątem umiejętności rzucania, dzięki czemu lewa półkula mózgu wyspecjalizowała się w przetwarzaniu mowy.

Autor: Mariusz Błoński
Źródło: kopalniawiedzy.pl

niedziela, 20 listopada 2011

instynkt czy nauka u ptaków?


Budowanie gniazd nie jest instynktowne. Ptaki muszą się go nauczyć. Do takiego wniosku doszli ornitolodzy z Uniwersytetów w Edynburgu i Glasgow oraz University of St Andrews, analizując zachowanie samców wikłacza maskowego (Ploceus velatus) z Botswany podczas budowania w sezonie lęgowym gniazd z trawy.

Okazało się, że przy kolejnych gniazdach poszczególne ptaki zmieniają technikę budowania, poza tym niektóre osobniki wyplatają swoje gniazda w kierunku od lewej do prawej, a inne od prawej do lewej. Akademicy zauważyli także, że w miarę jak samce nabierały wprawy, coraz rzadziej upuszczały źdźbła traw.

Brytyjczycy, którym pomagali koledzy po fachu z Botswany, wybrali właśnie wikłacze, ponieważ, po pierwsze, konstruują one skomplikowane gniazda, co może świadczyć o inteligencji, a po drugie, wyplatają ich w ciągu sezonu lęgowego nawet kilkadziesiąt, dzięki czemu można monitorować zmiany w technice budowania tego samego osobnika.

Jeśli ptak buduje gniazdo według genetycznego szablonu, powinniśmy oczekiwać, że wszystkie ptaki będą za każdym razem budować gniazda dokładnie w ten sam sposób. Tymczasem wcale tak nie jest. Wikłacze maskowe wykazywały sporą zmienność w tym zakresie, ujawniając oczywistą rolę doświadczenia. Nawet w przypadku ptaków praktyka czyni mistrza – podsumowuje dr Patrick Walsh ze Szkoły Nauk Biologicznych Uniwersytetu w Edynburgu.


Autor: Anna Błońska
Źródło: kopalniawiedzy.pl

środa, 9 listopada 2011

Ryba też człowiek...


W miarę jak coraz lepiej poznajemy świat zwierząt, okazuje się, że spora ich część wykorzystuje narzędzia. Dotąd opisywano tego typu przypadki wśród małp, słoni, delfinów czy ptaków (vide kruki), teraz jednak po raz pierwszy sfilmowano rybę, która posłużyła się skałą, by dostać się do smacznego małża.

Giacomo Bernardi, profesor ekologii i biologii ewolucyjnej z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, sfilmował w 2009 r. zachowanie ryby z gatunku Choerodon anchoago u wybrzeży Palau.

Zwierzę przekopuje piasek, aby wydobyć małża, potem płynie przez dłuższy czas w poszukiwaniu odpowiedniego terenu, gdzie można by roztrzaskać muszlę. To wymaga wytężonego myślenia o przyszłości, ponieważ mamy do czynienia z wieloetapowym działaniem. Dla ryby to poważna sprawa.

Przed nagraniem Bernardiego pojawiały się doniesienia o wykorzystaniu narzędzi przez ryby. Za każdym razem dotyczyły one gatunku z rodziny wargaczowatych (należy do niego również Ch. anchoago), który rozbijał muszlę o skałę. Bernardi podkreśla, że po raz pierwszy słyszał o posługiwaniu się przez ryby narzędziami w 1994 roku, gdy jego kolega zaobserwował na Florydzie rzucające małżami o skałę wargacze Halichoeres garnoti. W warunkach laboratoryjnych podobne zachowanie widywano u talasomy Hardwicka (Thalassoma hardwicke).

Wargaczowate to jedna z najliczniejszych gatunkowo rodzin wśród ryb okoniokształtnych. Wykorzystanie narzędzi zaobserwowano u daleko spokrewnionych gatunków. Znajdują się one na przeciwległych końcach drzewa filogenetycznego, może to więc być głęboko zakorzeniona [powstała u wspólnego przodka] cecha behawioralna wszystkich wargaczowatych.

Autor: Anna Błońska
Źródło: kopalniawiedzy.pl

czwartek, 27 października 2011

Co z tą prędkością światła?


Gdy przed trzema tygodniami świat obiegła sensacyjna wiadomość o przekroczeniu prędkości światła przez neutrino, setki naukowców ruszyły do pracy, zastanawiając się nad wyjaśnieniem tego fenomenu. Do zbiorów arXiv trafiło już ponad 80 prac, których autorzy próbują opisać nowo odkryte zjawisko. Niektóre z nich sugerują powstanie nowej fizyki, w której np. neutrino podróżują przez dodatkowe wymiary, inni twierdzą, że odkrycie naukowców pracujących przy eksperymencie OPERA da się wyjaśnić na gruncie istniejących teorii.

W jednym z artykułów zwrócono uwagę, że gdy w 1987 roku zaobserwowano potężną supernową (SN 1987A), pochodzące z niej neutrino dotarły na Ziemię trzy godziny wcześniej niż zauważono emitowane przez eksplozję światło. Wówczas wyjaśniono to zjawisko faktem, że dla neutrino cała materia jest praktycznie przezroczysta, mogą one podróżować bez przeszkód. Tymczasem fotony są wielokrotnie pochłaniane, odbijane i ponownie emitowane. Naukowcy doszli wówczas do wniosku, że z tego też powodu fotony wydostały się z eksplodującej gwiazdy później niż neutrino. Autorzy współczesnego opracowania wyliczają, że gdyby neutrino podróżowały szybciej od światła, a różnica w prędkości byłaby taka, jaką uzyskano w eksperymencie OPERA, to neutrino ze wspomnianej supernowej powinny dotrzeć do nas ponad cztery lata przed fotonami. Tymczasem różnica wynosiła trzy godziny.

Z kolei laureat Nagrody Nobla Sheldon Glashow i jego koledzy zwracają uwagę, że zgodnie z Modelem Standardowym neutrino o wystarczająco dużej energii powinno doprowadzić do powstania par elektron-pozytron. W procesie tym, zwanym emisją Cohena-Glashowa, dochodzi jednak do zmniejszenia energii neutrino, co z kolei prowadzi do spowolnienia jego ruchu. Tym samym neutrino nie mogłoby przekroczyć prędkości światła.

Ronald A.J. van Elburg zauważa natomiast, że pomiary odległości i czasu podróży neutrino były wykonywane za pomocą systemu GPS. System ten korzysta z satelitów, które bez przerwy krążą wokół Ziemi. Sama Ziemia również się obraca, a zatem źródło neutrino (CERN) i wykrywacz neutrino w Gran Sasso zmieniały w czasie eksperymentów położenie względem siebie. Elburg wylicza, że zmiany położenia powinny doprowadzić do niedokładności pomiaru wynoszącej 64 nanosekundy. Tymczasem uczeni z Włoch informowali, że neutrino przybyły o 60 nanosekund szybciej od światła, co potwierdzałoby obliczenia Elburga.

Środowisko naukowe ciągle toczy gorące spory mające na celu wyjaśnienie wyników eksperymentu OPERA. Nam pozostaje czekać, aż uczeni wypracują wspólny pogląd na ten temat.


Autor: Mariusz Błoński
Źródło: koplaniawiedzy.pl

niedziela, 9 października 2011

Rzeczywistość poza materią [film]

Film który zdecydowałem się zaprezentować na blogu wymaga wstępnego komentarza.
Nie da się ukryć, że obraz ten jest silnie ideologiczny (ale które z naszych działań nie jest ideologiczne?). Wnioski jakie na końcowym etapie filmu przedstawia narrator są moim zdaniem zbyt odważnie sformułowane. Nie mniej film porusza istotną kwestię percepcji w kontekście rozważań filozoficznych które zazwyczaj są przemilczane.
Bardzo cenne są komentarze (w nawiasach) tłumaczy polskiej wersji Mariusza i Łukasza (w zasadzie bez nich chyba nie zdecydowałbym się na publikacje tego filmiku na blogu).

Zapraszam do obejrzenia:



świadomość psa

Trochę w ramach rozrywki...widać psy też używają narzędzi ;-)

poniedziałek, 3 października 2011

O niewidzialnej materii


Tylko 3–5 proc. tego, z czego zbudowany jest Wszechświat, składa się z tzw. materii barionowej, czyli atomów – o których uczymy się w szkole – tworzących gwiazdy, mgławice, planety, krzesła, butelki szampana, a także nas samych. Ta materia świeci (jak gwiazdy lub gorący gaz) lub pochłania światło wyemitowane przez gwiazdy (jak obłoki zimnego gazu). Dzięki temu daje się zaobserwować. Pozostałe ok. 95 proc. zawartości kosmosu to materia, której obecność możemy stwierdzić tylko pośrednio – poprzez jej wpływ na ruchy gwiazd i galaktyk. To tzw. ciemna strona Wszechświata, czyli ciemna materia niebarionowa (tej jest ok. 23 proc.) i ciemna energia (aż 72 proc.).

Ciemną materię tworzą nieznane nam cząstki elementarne, które nie są ani protonami, ani neutronami – inaczej mówiąc, nie są znajomymi nam barionami. Natomiast ciemna energia związana jest z tajemniczą siłą odpychania (wszystkie podane tutaj liczby obarczone są kilkuprocentowym błędem).

Podejrzenie, że w kosmosie, poza widocznymi galaktykami i międzygwiazdowym gazem, musi się znajdować coś jeszcze i że jest tego bardzo dużo, po raz pierwszy zaświtało w głowie szwajcarskiego astronoma Fritza Zwicky’ego. W latach 30. XX w. obserwował on wielkie skupiska galaktyk, zwane gromadami. Masę gromady można zmierzyć, sumując masy wszystkich gwiazd we wszystkich galaktykach zawartych w gromadzie. Dostaniemy w ten sposób masę świecącą gromady. Można też odwołać się do dynamiki. Znając rozmiary Ziemi i przyspieszenie grawitacyjne, z jakim spadało słynne jabłko na głowę Izaaka Newtona, można obliczyć masę naszej planety. W podobny sposób można oszacować masę gromady, mierząc jej rozmiary oraz prędkości galaktyk tworzących gromadę i krążących w niej wokół wspólnego środka masy. W ten sposób wyznaczymy jej masę grawitacyjną. Zwicky ze zdumieniem stwierdził, że masa świecąca gromady jest wielokrotnie mniejsza od masy grawitacyjnej. Aby tę rozbieżność wyjaśnić, wysunął hipotezę, że brakującą masę należy przypisać materii, która nie świeci, ale oddziałuje z materią świecącą grawitacyjnie (...)

Rosyjski fizyk Gieorgij Gamow zauważył, że w ciągu trzech pierwszych minut swojego istnienia Wszechświat był wystarczająco gęsty i gorący, aby w wyniku reakcji termojądrowych ze stanu pierwotnego, zawierającego jedynie protony i neutrony, mogły powstać jądra atomowe kilku lekkich pierwiastków, w tym helu-4 oraz deuteru. Ten ostatni to izotop wodoru, zbudowany z jednego protonu i jednego neutronu. Obfitości wyprodukowanego helu i deuteru zależą od liczby barionów. W ten sposób, wiedząc z obserwacji, ile jest helu i deuteru, można obliczyć, ile powinno dziś być barionów na centymetr sześcienny. Tak ustalono, że ok. 90 proc. ciemnej materii to materia niebarionowa (...).

W maju 2007 r., za pomocą Teleskopu Kosmicznego Hubble’a krążącego na orbicie wokół Ziemi, zaobserwowano zderzenie dwóch gromad galaktyk. W jego wyniku ciemna materia zawarta w galaktykach została odrzucona na zewnątrz, jak fale po wrzuceniu kamienia do wody, tworząc gigantyczny pierścień. Choć nie jest zbudowany z materii barionowej, można określić jego wielkość i kształt po tym, w jaki sposób obie gromady zakrzywiają światło obiektów znajdujących się za nimi. Ma on średnicę ok. 2,6 mln lat świetlnych. Uczonym udaje się więc coraz częściej identyfikować dynamiczne skutki obecności ciemnej materii, wciąż jednak nie udaje im się odpowiedzieć na pytanie, czym ona naprawdę jest.

– Najprawdopodobniej – kontynuuje prof. Juszkiewicz – w grę wchodzi zupełnie nowa, nieznana nam jeszcze cząstka, która oddziałuje z materią barionową niemal wyłącznie grawitacyjnie, tak że wszystkie inne rodzaje oddziaływań (jak siły elektromagnetyczne czy jądrowe), które pozwalają schwytać znane nam cząstki w laboratorium, w tym wypadku są zaniedbywalnie małe. Być może nowe, bardziej czułe detektory w Wielkim Zderzaczu Hadronów (Large Hadron Collider, LHC), który rusza w tym roku w Europejskim Laboratorium Energii Jądrowej (CERN) w Genewie, pozwolą nam schwytać podejrzanego. Jeżeli to się nie powiedzie, trzeba będzie sięgnąć jeszcze głębiej i przebudować teorię grawitacji Einsteina (...).

W 1998 r. astronomowie badający odległe supernowe odkryli, że tempo rozszerzania się Wszechświata ulega przyspieszeniu, co było ogromnym zaskoczeniem. Tempo ekspansji powinno maleć z czasem, tak jak prędkość kamienia rzuconego pionowo w górę. Okazuje się jednak, że tempo rozszerzania malało jedynie na początku naszej kosmicznej historii. Po upływie ok. 1/7 jego dzisiejszego wieku Wszechświat zaczął się rozszerzać coraz szybciej. Taka historia tempa ekspansji sugeruje, iż powinniśmy do przyciągania grawitacyjnego dodać nową siłę – odpychającą.

Taką modyfikację rozważał sam Einstein, wprowadzając do swoich równań tak zwaną stałą kosmologiczną, którą następnie przyrównał do zera, powodując się ówczesnym stanem obserwacji oraz względami estetycznymi. Teraz wygląda na to, że mistrz niepotrzebnie się pospieszył. Model ze stałą kosmologiczną pasuje do obecnych danych jak ulał, co nie zmienia faktu, że nie mamy pojęcia, jaka jest jego natura fizyczna. Na pierwszy rzut oka stała kosmologiczna wygląda tak, jak gdyby do zupy kosmicznej, zawierającej materię barionową i niebarionową oraz promieniowanie elektromagnetyczne, został dodany nowy egzotyczny składnik – próżnia. W fizyce próżnia ma swoją strukturę i bierze aktywny udział w oddziaływaniach pomiędzy cząstkami elementarnymi. Cały problem polega jednak na tym, że wartość gęstości energii próżni, przewidywana przez obowiązującą teorię oddziaływań elementarnych, wynosi zero. Zamiast tego, z obserwacji gwiazd supernowych wynika, że gęstość energii próżni stanowi dokładnie owe 72 proc. wszystkiego, o czym wspomniano na początku.

Stąd też całkiem usprawiedliwione wydaje się nasze zdumienie, gdy uzmysłowimy sobie, że do 95 proc. otaczającej nas egzotycznej materii mamy dostęp jedynie pośredni, co zaostrza apetyt badawczy. Ale zaledwie sto lat temu, w 1908 r., wiedzieliśmy jeszcze mniej o strukturze owej zwyczajnej materii, niż dzisiaj wiemy o materii egzotycznej. Jedyną znaną (wtedy ledwie od 9 lat) cząstką elementarną był elektron, jądro atomowe zostało odkryte dopiero w 1911 r., neutron w 1932 r. O materii barionowej nikt nie słyszał, mimo że wszyscy mieli z nią cały czas bezpośredni kontakt.

Autor: Przemysław Berg
Źródło: polityka.pl

sobota, 24 września 2011

Prędkość światła przekroczona?


Międzynarodowy zespół uczonych poinformował, że neutrino podróżują szybciej od światła. Jeśli doniesienia te się potwierdzą, jesteśmy być może świadkami olbrzymiego przełomu w fizyce.

Antonio Ereditato, rzecznik prasowy grupy, stwierdził, że prowadzone wielokrotnie w ciągu ostatnich trzech lat eksperymenty wykazały, że neutrino wysyłane z CERN-u do włoskiego wykrywacza neutrin Borexino przybywały tam o 60 nanosekund szybciej, niż mogłoby przybyć światło.

Jesteśmy pewni naszych wyników. Sprawdzaliśmy je wielokrotnie, braliśmy pod uwagę wszystko, co mogło je zakłócić. Teraz chcemy, by sprawdziły je niezależne zespoły naukowe - mówił Ereditato.

Założenie, że nic nie może podróżować szybciej niż światło wynika ze szczególnej teorii względności Einsteina. Prędkość światła i przekonanie o jej nieprzekraczalności to jeden z kluczowych elementów Modelu Standardowego.

Podczas eksperymentów prowadzonych w ramach projektu OPERA z CERN-u do Gran Sasso wysłano 15 000 wiązek neutrino. CERN od Gran Sasso dzieli 730 kilometrów. Światło przebyłoby taką odległość w 2,4/1000 części sekundy. Neutrino były o 60 nanosekund szybsze. To maleńka różnica, jednak niezwykle ważna. Odkrycie jest tak niesamowite, że każdy powinien bardzo ostrożnie do niego podchodzić - dodał Ereditato.

Autor: Mariusz Błoński
Żródło: kopalniawiedzy.pl

Więcej na ten temat w polskich mediach:
tutaj

Relacja z konferencji prasowej + informacje techniczne
tutaj (j.angielski).

środa, 21 września 2011

Relacje społeczne słoni


Nie tylko samice słoni afrykańskich tworzą stada. W latach, kiedy mało pada i brakuje wody, również niektóre samce tworzą grupy ze ściśle wyznaczoną hierarchią. Kiedy wody jest pod dostatkiem, męskie "paczki" także powstają, ale liczą mniej osobników, a i hierarchia nie jest już tak jasno ustalona. Do takich wniosków doszła Caitlin O'Connell-Rodwell z Uniwersytetu Stanforda, obserwując w Namibii służące za wodopój wysychające bajorko.

Podobne zjawisko opisano wśród samców po raz pierwszy. Uderzające jest to, że w latach mokrych, kiedy zasobów nie brakuje, cała struktura się rozpada i już nie widać tej linearnej hierarchii. Kiedy znowu nadchodzi susza, grupa się reaktywuje, a poszczególne osobniki zajmują w niej dokładnie tę samą pozycję, co w poprzednim suchym okresie. O'Connell-Rodwell opisała swoje odkrycia w periodyku Ethology Ecology & Evolution.

Amerykanie prowadzili badania w półpustynnym środowisku Parku Narodowego Etoszy. Od 2005 r. przez cztery kolejne pory suche obserwowali dzienne i nocne ruchy wokół wodopoju na terenie zamkniętym dla turystów. Każdej nocy przychodziły stada samic, w dzień przybywały samce. Ponieważ samice zjawiały się w porze aktywności lwów, były nerwowe i nie zabawiały długo przy bajorku. Dla odmiany samce tkwiły przy nim godzinami, dlatego można było dokładnie poznać strukturę grupy. Ponieważ co roku przybywały te same osobniki, nabierało się pojęcia o stabilności tych hierarchii.

W czasie badań naukowcy obserwowali przy wodopoju 150 różnych samców. W pierwszym roku, który były bardziej suchy niż zwykle, zauważono 12 samców w różnym wieku, które stale przychodziły jako grupa. Zwierzęta ustawiały się do wody w pojedynczej kolejce. Kolegów zawsze przyprowadzał i odprowadzał dominujący samiec Greg. Jeśli pojawiając się na przecince wokół wodopoju, samce nie były uszeregowane według szczebli w hierarchii, przyjmowały odpowiedni szyk po drodze nad lustro wody.

W drugim roku badań w Parku Narodowym Etoszy odnotowano największe opady deszczu od 30 lat, przez co w porze suchej utworzyło się więcej oczek z wodą niż zwykle. Nie obserwowano już struktur społecznych jak w 2005 r. Razem przybywały nad wodę góra 2-3 samce, a nie jak wcześniej procesja 8-12 osobników. Kolejność picia była taka jak przed rokiem, ale zdarzało się więcej potyczek. Rok 2007 był suchy i biolodzy ponownie zauważali hierarchię z 2005 r. W 2008 r. silne deszcze doprowadziły do powodzi półwiecza i grupy znowu zniknęły.

Nasze studium przypadło na bardzo szczególne 4 lata, gdzie dwa szczególnie mokre przeplatały się z dwoma dość suchymi. Ten wzorzec warunków pogodowych pokazał nam zachowania, które mają związek z ekstremami. W latach mokrych obserwowaliśmy o wiele więcej agresji, a w latach suchych więcej zachowań afiliacyjnych.

O'Connell-Rodwell uważa, że studia wskazujące, że samce słoni są samotnikami, prowadzono po prostu w bardziej mokrych lokalizacjach, gdzie konkurencja o wodę nigdy nie jest tak intensywna jak w Etosha. W bardzo suchym klimacie, takim jak mamy w Namibii, struktura społeczna jest różna niż, dajmy na to, w Parku Narodowym Amboseli. Tam każdy samiec ma jednego bliskiego kolegę, a nie 3 do 5, a nawet 7, jak to widzieliśmy w Parku Narodowym Etoszy.

Nawet w półpustynnym Etosha nie wszystkie samce przyłączają się jednak do męskich grup. Naukowcy widywali czasem osobniki, które znały samce ze stada, ale zawsze przychodziły i odchodziły same. Amerykanie podkreślają, że stawianie się w roli takiego satelity było wyjątkiem, nie normą.

Od czasu do czasu dochodziło do testowania porządku grupy. Działo się tak zwłaszcza wśród młodych słoni zajmujących średnie i niskie szczeble w hierarchii. Ogólne "ustawienia" pozostawały jednak niezmienne.


Autor: Anna Błońska
Źródło: kopalniawiedzy.pl

poniedziałek, 12 września 2011

Eksperyment Rosenhana

„Zdrowy w chorym otoczeniu” – tak brzmiał tytuł pracy prof. Rosenhana, opublikowanej w magazynie naukowym „Science”*. Mowa w niej o ośmiu uczestnikach eksperymentu, który po opublikowaniu nieźle wstrząsnął psychiatrią. Prof. David Rosenhan był amerykańskim profesorem psychologii na Uniwersytecie Stanford i już w 1968 roku jako 40-latek zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica pomiędzy byciem „normalnym” i kimś potocznie nazywanym „wariatem”. Aby poszukać odpowiedzi na to pytanie zorganizował on 4-letnie badania, które przeszły do historii psychologii, jako „Eksperyment Rosenhana”.

W tej iście szerlokomskiej pracy towarzyszyło mu 7 osób (czterech mężczyzn i trzy kobiety): trzech psychologów, jeden lekarz pediatra, student psychologii, malarz i gospodyni domowa. Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań życzył Rosenhanowi „Nagrody Nobla za humor naukowy”… Plan Rosenhana wydawał się w miarę prosty i miał odpowiedzieć na pytanie, jak długo psychiatria będzie potrzebowała, aby orzec, że w przypadku tej ósemki ma do czynienia z „normalnymi” ludźmi, którzy faktycznie nigdy wcześniej nie mieli żadnych form tzw. zaburzeń psychicznych. „To pytanie nie jest ani niepotrzebne, ani zwariowane” napisze on później we wspomnianej publikacji. „Nawet jeżeli jesteśmy osobiście przekonani, że potrafimy rozgraniczyć, co jest normalne, a co nienormalne, to nie ma na to przekonywających dowodów”. Co prawda Księga Diagnostyczna (DSM) Zjednoczenia Psychiatrów Amerykańskich dzieli pacjentów na kategorie według symptomów, co ma umożliwić odróżnienie osoby zdrowej od „chorej psychicznie”, ale w Rosenhanie pojawiło i umocniło się zwątpienie w sens tak stawianych diagnoz. Stwierdził on, że „choroba psychiczna” nie jest diagnozowana na bazie obiektywnych symptomów, a na subiektywnym postrzeganiu „pacjenta” przez obserwującego lekarza. Wierzył, że do rozjaśnienia problemu przyczyni się właśnie jego eksperyment, w którym sprawdzone będzie, czy ludzie nigdy nie cierpiący na żadne „choroby psychiczne” zostaną w szpitalu rozpoznane, jako zdrowe i jeśli tak, to na jakiej zasadzie to się odbędzie.

Przygotowania do eksperymentu wyglądały zawsze tak samo: pan profesor oraz współuczestnicy projektu przez kilka dni nie myli zębów, panowie się nie golili, następnie pseudopacjenci ubierali się w nieco przybrudzone ciuchy, pod fałszywym nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką psychiatryczną i krótko po tym pojawiali się tam twierdząc podczas przyjęcia, że… słyszą głosy. Było to oczywiście nieprawdą, tak jak nieprawdziwe były podane przez nich nazwiska i zawody. Mało tego, nawet opisywane przez pseudopacjentów „głosy” nie miały odniesienia do znanych w psychiatrii opisów, gdyż nie ma głosów „pustych”, „próżnych” i „głuchych”, jak to z premedytacją przedstawili uczestnicy eksperymentu w pierwszej rozmowie z lekarzem… Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała „schizofrenia”, a w jednym „zespół depresyjno-maniakalny”, nasi „pacjenci” zaczynali zachowywać się już tak, jak na co dzień w normalnym życiu, o głosach więcej nie wspominali, przestrzegali regulaminu, byli kooperatywni wobec lekarzy i personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie lekarzy i personelu szpitalnego o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście z kliniki bez pomocy z zewnątrz.

Jak się szybko okazało ich wzorowe zachowanie nie zmieniło niestety postaci rzeczy, a raz wypowiedziana diagnoza okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą pacjenta. Naukowcy z niepokojem obserwowali nagminnie pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu wobec hospitalizowanych. Eksperyment okazał się, więc już w początkowej fazie bardzo niebezpieczny, przez co część jego uczestników poczuła wyraźny strach „przed pobiciem lub gwałtem”. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego działania na wypadek okaleczenia lub śmierci któregoś z uczestników eksperymentu i dopiero wtedy grupa „ruszyła” na kolejne kliniki.

Ogólnie eksperyment przeprowadzono w 12 szpitalach, po części tych starszych, o ściśle konwencjonalnym podejściu do „pacjenta”, a po części w nowoczesnych, nastawionych badawczo. Wszyscy byli chorzy Nikogo nie rozpoznano, jako zdrowego a pobyt w szpitalach psychiatrycznych trwał średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). W czasie eksperymentu pseudopacjenci otrzymali 2100 różnych leków antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali; były to różne preparaty na za każdym razem te same objawy. Grupie badaczy aż niewiarygodny wydawał się fakt braku zainteresowania ze strony lekarzy i personelu, którzy „przechodzą koło człowieka, jakby go nie było”. Okazało się, że po raz wypowiedzianej diagnozie nikt już nie traktuje pacjenta, jak człowieka, a jego zachowania, jakie by nie były, będą już zawsze odbierane, jako symptom „choroby psychicznej”. Notatki na przykład, które początkowo nasi pseudopacjenci robili w tajemnicy i szmuglowali poza szpital, już po krótkim czasie mogły być czynione bez kamuflażu, gdyż ani lekarze, ani obsługa szpitala się tym nie interesowali. Z raportów szpitalnych wynikało później, że ciągłe prowadzenie notatek było jednym z symptomów choroby psychicznej. Nie wyjdziesz, aż się nie przyznasz!

David Rosenhan Rosenhan w swoim eksperymencie podkreśla szczególny problem władzy psychiatrii nad „pacjentem”. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (w jednej rozmowie!) „schizofrenii” oznaczało nieuchronne zaszufladkowanie ich, utratę podstawowych praw i od tego momentu nie tylko każde ich (bądź co bądź normalne) zachowanie było interpretowane już, jako choroba, ale do diagnozy dopasowywany był cały ich życiorys! Jeden z uczestników eksperymentu odnotował pół żartem pół serio, że w klinice miał poczucie „bycia niewidzialnym”, gdyż statystycznie 71% psychiatrów i 88% sióstr i sanitariuszy w ogóle nie reagowało na proste pytania, które zadawał im w ciągu dnia, jako „pacjent”, a jeśli była jakakolwiek reakcja to wyglądało to tak, jak w poniższym przykładzie: Pacjent: Przepraszam, panie doktorze… Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będę mógł skorzystać z możliwości spaceru w ogrodzie? Lekarz: Dzień dobry Dave. Jak się pan dzisiaj czuje? (Lekarz odchodzi nie czekając na odpowiedź…). Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się „pacjenta” do tego, że… jest chory. Dopiero po takim określeniu się nasi pseudopacjenci opuszczali szpitale. Dodajmy tylko, iż nie, jako „zdrowi”, ale ze zdiagnozowaną „schizofrenią w remisji” (czyli zaleczoną na pewien czas)…

Skandal Wielkie oburzenie psychiatrii konwencjonalnej, jakie wybuchło po upublicznieniu badań Rosenhana przyniosło za sobą niespodziewanie drugą fazę eksperymentu, przy czym pierwsza jego część została odrzucona przez rozzłoszczonych psychiatrów, jako „wybrakowana metodycznie”. Dyrekcja jednego ze szpitali psychiatrycznych stwierdziła wtedy w debacie publicznej, że „w naszej klinice coś takiego nie mogłoby mieć miejsca”, na co Rosenhan odpowiedział eleganckim wyzwaniem na pojedynek obiecując, że na przestrzeni następnych 3 miesięcy wyśle tam swoich pseudopacjentów.

Trzy miesiące później, kiedy doszło do weryfikacji drugiej fazy „Eksperymentu Rosenhana” okazało się, że wyzwany na pojedynek szpital ze 193 ogólnie przyjętych w tym czasie pacjentów określił 41, jako podejrzanych o bycie pseudopacjentami Rosenhana i kolejnych 42, jako zdemaskowanych pseudopacjentów. Tylko, że druga faza projektu prof. Rosenhana polegała na tym, jak się okazało, że… nikogo tam nie wysłał…

Jako materiał uzupełniający, który bardziej „po polsku” traktuje sprawę, polecam obejrzeć poruszającą sztukę Teatru Telewizji pt.: „Kuracja”, według książki Jacka Głębskiego (reż.: Wojtek Smarzowski, w roli głównej: Bartek Topa). Sztuka opowiada o psychiatrze naukowcu, który chcąc poznać tajniki swoich podopiecznych postanawia symulować schizofrenię, stając się „zwykłym pacjentem psychiatryka”. O eksperymencie mało kto wie, a sytuacja szybko wymyka się spod kontroli…

*Publikacja: On Being Sane in Insane Places w: Science, 179, 250-8.
Źródło: Interia360.pl

niedziela, 4 września 2011

Luki w teorii powstawania gwiazd?


Naukowcy korzystający z europejskiego Very Large Telescope odkryli niezwykłą gwiazdę, której istnienie może wymusić zmianę obecnie obowiązujących teorii nt. powstawania gwiazd. SDS J102915+172927 nie powinna istnieć, gdyż nie posiada cięższych pierwiastków, które według współczesnych teorii są konieczne do uformowania gwiazd o niskiej masie.

Skład chemiczny SDS J102915+172927 wskazuje, że liczy sobie ona około 13 miliardów lat i uformowała się krótko po eksplozji gwiazdy pierwszej generacji. Jest zatem jedną z najstarszych znanych nam gwiazd.

Po Wielkim Wybuchu we wszechświecie znajdowały się wodór, hel oraz śladowe ilości litu. Inne pierwiastki powstały we wnętrzach gwiazd.

Gwiazdy formują się, gdy dochodzi do schłodzenia gazu. W pierwszej generacji gwiazd chłodziwem był wodór, który jednak pozwala na spadek temperatury tylko do pewnego stopnia. To umożliwia formowanie olbrzymich gwiazd pierwotnych. W ich wnętrzach tworzyły się inne pierwiastki i gdy gwiazda wybuchała, wzbogacała ona przestrzeń kosmiczną o kolejne elementy.

Współczesne teorie mówią, że gwiazda o małej masie, taka jak SDS J102915+172927, która jest nieco lżejsza od Słońca, nie może się uformować bez obecności określonej ilości innych pierwiastków, przede wszystkim tlenu i węgla, które schłodzą gaz. Problem jednak w tym, że nowo odkryta gwiazda zawiera bardzo mało pierwiastków cięższych od helu i wodoru czyli, jak nazywają te pierwiastki astronomowie, metali.

Gwiazda o niskiej masie tak uboga w metale jak SDS J102915+172927, bez obecności węgla i tlenu, nie powinna istnieć - mówi Elisabetta Caffau, z Zentrum fur Astronomie. Śladowe ilości metali sugerują, że jest to bardzo stara gwiazda, jednak wielką niewiadomą jest niska zawartość litu. W prymitywnych gwiazdach jest go około pięćdziesięciokrotnie więcej. Naukowcy zastanawiają się, w jaki sposób lit w gwieździe został zniszczony.

Caffau mówi, że jej zespół zidentyfikował kilka innych gwiazd, które mogą być równie ubogie lub nawet uboższe w metale.

Autor: Mariusz Błoński
Źródło: http://kopalniawiedzy.pl

wtorek, 30 sierpnia 2011

Odkrywamy czy wymyślamy matematykę?

W najnowszym numerze "Świat Nauki" (wrzesień 2011) doczekałem się wreszcie publikacji, która porusza od dawna już interesującą mnie kwestię. Jak to jest z tą matematyką? Cóż to za twór co tak skutecznie wydaje się opisywać świat? Czym są reguły matematyczne? Odkrywamy je czy wymyślamy?Autor Mario Livio przedstawia nam odpowiedź, która wielu zapewne zbulwersuje, wielu rozczaruje ale dla mnie jest zgodna z oczekiwaniami. Otóż zdaniem wybitnego astrofizyka matematyka jest po części odkrywana a po części wymyślana przez człowieka. Jak to możliwe? O co tu chodzi?Otóż większość twierdzeń i równań matematycznych jest wymyślana. Wymyślają je uczeni w konkretnych momentach historycznych na potrzeby rozwiązania konkretnych zagadnień. Dlatego też wyjaśnia autor publikacji ich skuteczność jest bardzo wysoka ponieważ są narzędziami przygotowanymi do określonego zadania. Nie mniej pewne elementy matematyki jak liczby naturalne, symbole geometryczne, zostały przez nas odkryte a raczej dostrzeżone ponieważ nasze uwarunkowanie biologiczne sprawia, że mamy coś w rodzaju wrodzonej zdolności do dostrzegania krawędzi łatwo odróżniamy linie proste od krzywych, a także różne kształty. Innymi słowy matematyka powstała ponieważ nasza percepcja świata pozwala nam wyodrębniać pewne prawidłowości które nie koniecznie są obiektywnie stałe - po prostu my je dostrzegamy. Jako sugestywny przykład autor podaje historię z meduzą. W świecie w którym inteligencja była by domena nie ludzi a osobliwej meduzy żyjącej w oceanie - matematyka jaką znamy nigdy by nie powstała ponieważ percepcja meduzy nie rejestruje wyraźnych kształtów które można by policzyć i określić. Wszystko czego meduza doświadcza ma charakter ciągły, począwszy od przepływu wody po zmiany jej temperatury i ciśnienia...to daje do myślenia ;-)

niedziela, 6 lutego 2011

Projekt Globalnej Świadomości


Jeśli połączyć do pracy generatory liczb losowych, wyższą matematykę, filozofię i metafizykę to otrzymamy coś w rodzaju Archiwum X. Tylko dlaczego tak niepoważny eksperyment przynosi tak poważne rezultaty?

Na świecie działa obecnie ponad 60 takich urządzeń - niewielkie białe skrzynki, rozsianych w różnych częściach świata. Są w Europie, Rosji, Indiach, obu Amerykach a nawet Oceanii.

Każde z tych urządzeń to sprzętowy generator liczb losowych, dobrze znany specjalistom od bezpieczeństwa danych i kryptografii. Każdy z nich wytwarza strumień losowych danych o natężeniu około 7600 bitów na sekundę.

Zgodnie z teorią kryptografii, taki strumień powinien być całkowicie niezależny od zewnętrznych źródeł i nieprzewidywalny. I faktycznie, każde z pojedynczych źródeł spełnia te warunki. Dziwne anomalie pojawiają się dopiero gdy zbierze się je wszystkie razem.

Projekt globalnej świadomości (GCP - Global Consciousness Project) zbiera dane z kilkudziesięciu takich generatorów i poddaje je centralnemu przetwarzaniu za pomocą algorytmów statystycznych.

Wydawałoby się że z kilkudziesięciu szumów nie powinno wyjść nic poza jednym, wielkim szumem - a tymczasem wychodzą całkiem nieoczekiwane rezultaty.

Badacze z Uniwersytetu Princeton, gdzie działa centrala GCP, zauważyli je po raz pierwszy w 1997 kiedy światem wstrząsnęła tragiczna śmierć księżnej Diany.

Następne takie zaskakujące piki pojawiły się w pozornie losowym szumie pamiętnego dnia we wrześniu 2001 - cztery godziny później samoloty uderzyły w wieże World Trade Center, powodując śmierć ponad 5 tys. ludzi.

Również z wyprzedzeniem system zareagował na katastroficzne tsunami na Dalekim Wschodzie z końcem 2004 roku, w wyniku którego zginęło ćwierć miliona osób.

Co roku anomalia pojawia się także w dniu, kiedy większość ludzi obchodzi Sylwestra - co ciekawsze, momenty pików są zgodne z różnicami w dokładnym momencie przejścia do nowego roku, wynikającego z różnic w strefach czasowych.

System od 1998 roku zarejestrował ponad 200 anomalii, które można było jednoznacznie powiązać z wydarzeniami obecnymi w świadomości większości ludzi na świecie.

Wyniki te trudno racjonalnie wyjaśnić - są jednak faktem. Można je znaleźć na stronie projektu pod adresem http://noosphere.princeton.edu wraz wieloma mniej lub bardziej naukowymi próbami ich interpretacji.

Żródło: http://www.idg.pl/news/75503/Globalna.swiadomosc.w.liczbach.losowych.html

+ Komentarz sceptyczki:
Princeton zdarza się najlepszym