poniedziałek, 12 września 2011

Eksperyment Rosenhana

„Zdrowy w chorym otoczeniu” – tak brzmiał tytuł pracy prof. Rosenhana, opublikowanej w magazynie naukowym „Science”*. Mowa w niej o ośmiu uczestnikach eksperymentu, który po opublikowaniu nieźle wstrząsnął psychiatrią. Prof. David Rosenhan był amerykańskim profesorem psychologii na Uniwersytecie Stanford i już w 1968 roku jako 40-latek zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica pomiędzy byciem „normalnym” i kimś potocznie nazywanym „wariatem”. Aby poszukać odpowiedzi na to pytanie zorganizował on 4-letnie badania, które przeszły do historii psychologii, jako „Eksperyment Rosenhana”.

W tej iście szerlokomskiej pracy towarzyszyło mu 7 osób (czterech mężczyzn i trzy kobiety): trzech psychologów, jeden lekarz pediatra, student psychologii, malarz i gospodyni domowa. Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań życzył Rosenhanowi „Nagrody Nobla za humor naukowy”… Plan Rosenhana wydawał się w miarę prosty i miał odpowiedzieć na pytanie, jak długo psychiatria będzie potrzebowała, aby orzec, że w przypadku tej ósemki ma do czynienia z „normalnymi” ludźmi, którzy faktycznie nigdy wcześniej nie mieli żadnych form tzw. zaburzeń psychicznych. „To pytanie nie jest ani niepotrzebne, ani zwariowane” napisze on później we wspomnianej publikacji. „Nawet jeżeli jesteśmy osobiście przekonani, że potrafimy rozgraniczyć, co jest normalne, a co nienormalne, to nie ma na to przekonywających dowodów”. Co prawda Księga Diagnostyczna (DSM) Zjednoczenia Psychiatrów Amerykańskich dzieli pacjentów na kategorie według symptomów, co ma umożliwić odróżnienie osoby zdrowej od „chorej psychicznie”, ale w Rosenhanie pojawiło i umocniło się zwątpienie w sens tak stawianych diagnoz. Stwierdził on, że „choroba psychiczna” nie jest diagnozowana na bazie obiektywnych symptomów, a na subiektywnym postrzeganiu „pacjenta” przez obserwującego lekarza. Wierzył, że do rozjaśnienia problemu przyczyni się właśnie jego eksperyment, w którym sprawdzone będzie, czy ludzie nigdy nie cierpiący na żadne „choroby psychiczne” zostaną w szpitalu rozpoznane, jako zdrowe i jeśli tak, to na jakiej zasadzie to się odbędzie.

Przygotowania do eksperymentu wyglądały zawsze tak samo: pan profesor oraz współuczestnicy projektu przez kilka dni nie myli zębów, panowie się nie golili, następnie pseudopacjenci ubierali się w nieco przybrudzone ciuchy, pod fałszywym nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką psychiatryczną i krótko po tym pojawiali się tam twierdząc podczas przyjęcia, że… słyszą głosy. Było to oczywiście nieprawdą, tak jak nieprawdziwe były podane przez nich nazwiska i zawody. Mało tego, nawet opisywane przez pseudopacjentów „głosy” nie miały odniesienia do znanych w psychiatrii opisów, gdyż nie ma głosów „pustych”, „próżnych” i „głuchych”, jak to z premedytacją przedstawili uczestnicy eksperymentu w pierwszej rozmowie z lekarzem… Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała „schizofrenia”, a w jednym „zespół depresyjno-maniakalny”, nasi „pacjenci” zaczynali zachowywać się już tak, jak na co dzień w normalnym życiu, o głosach więcej nie wspominali, przestrzegali regulaminu, byli kooperatywni wobec lekarzy i personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie lekarzy i personelu szpitalnego o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście z kliniki bez pomocy z zewnątrz.

Jak się szybko okazało ich wzorowe zachowanie nie zmieniło niestety postaci rzeczy, a raz wypowiedziana diagnoza okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą pacjenta. Naukowcy z niepokojem obserwowali nagminnie pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu wobec hospitalizowanych. Eksperyment okazał się, więc już w początkowej fazie bardzo niebezpieczny, przez co część jego uczestników poczuła wyraźny strach „przed pobiciem lub gwałtem”. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego działania na wypadek okaleczenia lub śmierci któregoś z uczestników eksperymentu i dopiero wtedy grupa „ruszyła” na kolejne kliniki.

Ogólnie eksperyment przeprowadzono w 12 szpitalach, po części tych starszych, o ściśle konwencjonalnym podejściu do „pacjenta”, a po części w nowoczesnych, nastawionych badawczo. Wszyscy byli chorzy Nikogo nie rozpoznano, jako zdrowego a pobyt w szpitalach psychiatrycznych trwał średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). W czasie eksperymentu pseudopacjenci otrzymali 2100 różnych leków antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali; były to różne preparaty na za każdym razem te same objawy. Grupie badaczy aż niewiarygodny wydawał się fakt braku zainteresowania ze strony lekarzy i personelu, którzy „przechodzą koło człowieka, jakby go nie było”. Okazało się, że po raz wypowiedzianej diagnozie nikt już nie traktuje pacjenta, jak człowieka, a jego zachowania, jakie by nie były, będą już zawsze odbierane, jako symptom „choroby psychicznej”. Notatki na przykład, które początkowo nasi pseudopacjenci robili w tajemnicy i szmuglowali poza szpital, już po krótkim czasie mogły być czynione bez kamuflażu, gdyż ani lekarze, ani obsługa szpitala się tym nie interesowali. Z raportów szpitalnych wynikało później, że ciągłe prowadzenie notatek było jednym z symptomów choroby psychicznej. Nie wyjdziesz, aż się nie przyznasz!

David Rosenhan Rosenhan w swoim eksperymencie podkreśla szczególny problem władzy psychiatrii nad „pacjentem”. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (w jednej rozmowie!) „schizofrenii” oznaczało nieuchronne zaszufladkowanie ich, utratę podstawowych praw i od tego momentu nie tylko każde ich (bądź co bądź normalne) zachowanie było interpretowane już, jako choroba, ale do diagnozy dopasowywany był cały ich życiorys! Jeden z uczestników eksperymentu odnotował pół żartem pół serio, że w klinice miał poczucie „bycia niewidzialnym”, gdyż statystycznie 71% psychiatrów i 88% sióstr i sanitariuszy w ogóle nie reagowało na proste pytania, które zadawał im w ciągu dnia, jako „pacjent”, a jeśli była jakakolwiek reakcja to wyglądało to tak, jak w poniższym przykładzie: Pacjent: Przepraszam, panie doktorze… Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będę mógł skorzystać z możliwości spaceru w ogrodzie? Lekarz: Dzień dobry Dave. Jak się pan dzisiaj czuje? (Lekarz odchodzi nie czekając na odpowiedź…). Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się „pacjenta” do tego, że… jest chory. Dopiero po takim określeniu się nasi pseudopacjenci opuszczali szpitale. Dodajmy tylko, iż nie, jako „zdrowi”, ale ze zdiagnozowaną „schizofrenią w remisji” (czyli zaleczoną na pewien czas)…

Skandal Wielkie oburzenie psychiatrii konwencjonalnej, jakie wybuchło po upublicznieniu badań Rosenhana przyniosło za sobą niespodziewanie drugą fazę eksperymentu, przy czym pierwsza jego część została odrzucona przez rozzłoszczonych psychiatrów, jako „wybrakowana metodycznie”. Dyrekcja jednego ze szpitali psychiatrycznych stwierdziła wtedy w debacie publicznej, że „w naszej klinice coś takiego nie mogłoby mieć miejsca”, na co Rosenhan odpowiedział eleganckim wyzwaniem na pojedynek obiecując, że na przestrzeni następnych 3 miesięcy wyśle tam swoich pseudopacjentów.

Trzy miesiące później, kiedy doszło do weryfikacji drugiej fazy „Eksperymentu Rosenhana” okazało się, że wyzwany na pojedynek szpital ze 193 ogólnie przyjętych w tym czasie pacjentów określił 41, jako podejrzanych o bycie pseudopacjentami Rosenhana i kolejnych 42, jako zdemaskowanych pseudopacjentów. Tylko, że druga faza projektu prof. Rosenhana polegała na tym, jak się okazało, że… nikogo tam nie wysłał…

Jako materiał uzupełniający, który bardziej „po polsku” traktuje sprawę, polecam obejrzeć poruszającą sztukę Teatru Telewizji pt.: „Kuracja”, według książki Jacka Głębskiego (reż.: Wojtek Smarzowski, w roli głównej: Bartek Topa). Sztuka opowiada o psychiatrze naukowcu, który chcąc poznać tajniki swoich podopiecznych postanawia symulować schizofrenię, stając się „zwykłym pacjentem psychiatryka”. O eksperymencie mało kto wie, a sytuacja szybko wymyka się spod kontroli…

*Publikacja: On Being Sane in Insane Places w: Science, 179, 250-8.
Źródło: Interia360.pl

niedziela, 4 września 2011

Luki w teorii powstawania gwiazd?


Naukowcy korzystający z europejskiego Very Large Telescope odkryli niezwykłą gwiazdę, której istnienie może wymusić zmianę obecnie obowiązujących teorii nt. powstawania gwiazd. SDS J102915+172927 nie powinna istnieć, gdyż nie posiada cięższych pierwiastków, które według współczesnych teorii są konieczne do uformowania gwiazd o niskiej masie.

Skład chemiczny SDS J102915+172927 wskazuje, że liczy sobie ona około 13 miliardów lat i uformowała się krótko po eksplozji gwiazdy pierwszej generacji. Jest zatem jedną z najstarszych znanych nam gwiazd.

Po Wielkim Wybuchu we wszechświecie znajdowały się wodór, hel oraz śladowe ilości litu. Inne pierwiastki powstały we wnętrzach gwiazd.

Gwiazdy formują się, gdy dochodzi do schłodzenia gazu. W pierwszej generacji gwiazd chłodziwem był wodór, który jednak pozwala na spadek temperatury tylko do pewnego stopnia. To umożliwia formowanie olbrzymich gwiazd pierwotnych. W ich wnętrzach tworzyły się inne pierwiastki i gdy gwiazda wybuchała, wzbogacała ona przestrzeń kosmiczną o kolejne elementy.

Współczesne teorie mówią, że gwiazda o małej masie, taka jak SDS J102915+172927, która jest nieco lżejsza od Słońca, nie może się uformować bez obecności określonej ilości innych pierwiastków, przede wszystkim tlenu i węgla, które schłodzą gaz. Problem jednak w tym, że nowo odkryta gwiazda zawiera bardzo mało pierwiastków cięższych od helu i wodoru czyli, jak nazywają te pierwiastki astronomowie, metali.

Gwiazda o niskiej masie tak uboga w metale jak SDS J102915+172927, bez obecności węgla i tlenu, nie powinna istnieć - mówi Elisabetta Caffau, z Zentrum fur Astronomie. Śladowe ilości metali sugerują, że jest to bardzo stara gwiazda, jednak wielką niewiadomą jest niska zawartość litu. W prymitywnych gwiazdach jest go około pięćdziesięciokrotnie więcej. Naukowcy zastanawiają się, w jaki sposób lit w gwieździe został zniszczony.

Caffau mówi, że jej zespół zidentyfikował kilka innych gwiazd, które mogą być równie ubogie lub nawet uboższe w metale.

Autor: Mariusz Błoński
Źródło: http://kopalniawiedzy.pl

wtorek, 30 sierpnia 2011

Odkrywamy czy wymyślamy matematykę?

W najnowszym numerze "Świat Nauki" (wrzesień 2011) doczekałem się wreszcie publikacji, która porusza od dawna już interesującą mnie kwestię. Jak to jest z tą matematyką? Cóż to za twór co tak skutecznie wydaje się opisywać świat? Czym są reguły matematyczne? Odkrywamy je czy wymyślamy?Autor Mario Livio przedstawia nam odpowiedź, która wielu zapewne zbulwersuje, wielu rozczaruje ale dla mnie jest zgodna z oczekiwaniami. Otóż zdaniem wybitnego astrofizyka matematyka jest po części odkrywana a po części wymyślana przez człowieka. Jak to możliwe? O co tu chodzi?Otóż większość twierdzeń i równań matematycznych jest wymyślana. Wymyślają je uczeni w konkretnych momentach historycznych na potrzeby rozwiązania konkretnych zagadnień. Dlatego też wyjaśnia autor publikacji ich skuteczność jest bardzo wysoka ponieważ są narzędziami przygotowanymi do określonego zadania. Nie mniej pewne elementy matematyki jak liczby naturalne, symbole geometryczne, zostały przez nas odkryte a raczej dostrzeżone ponieważ nasze uwarunkowanie biologiczne sprawia, że mamy coś w rodzaju wrodzonej zdolności do dostrzegania krawędzi łatwo odróżniamy linie proste od krzywych, a także różne kształty. Innymi słowy matematyka powstała ponieważ nasza percepcja świata pozwala nam wyodrębniać pewne prawidłowości które nie koniecznie są obiektywnie stałe - po prostu my je dostrzegamy. Jako sugestywny przykład autor podaje historię z meduzą. W świecie w którym inteligencja była by domena nie ludzi a osobliwej meduzy żyjącej w oceanie - matematyka jaką znamy nigdy by nie powstała ponieważ percepcja meduzy nie rejestruje wyraźnych kształtów które można by policzyć i określić. Wszystko czego meduza doświadcza ma charakter ciągły, począwszy od przepływu wody po zmiany jej temperatury i ciśnienia...to daje do myślenia ;-)

niedziela, 6 lutego 2011

Projekt Globalnej Świadomości


Jeśli połączyć do pracy generatory liczb losowych, wyższą matematykę, filozofię i metafizykę to otrzymamy coś w rodzaju Archiwum X. Tylko dlaczego tak niepoważny eksperyment przynosi tak poważne rezultaty?

Na świecie działa obecnie ponad 60 takich urządzeń - niewielkie białe skrzynki, rozsianych w różnych częściach świata. Są w Europie, Rosji, Indiach, obu Amerykach a nawet Oceanii.

Każde z tych urządzeń to sprzętowy generator liczb losowych, dobrze znany specjalistom od bezpieczeństwa danych i kryptografii. Każdy z nich wytwarza strumień losowych danych o natężeniu około 7600 bitów na sekundę.

Zgodnie z teorią kryptografii, taki strumień powinien być całkowicie niezależny od zewnętrznych źródeł i nieprzewidywalny. I faktycznie, każde z pojedynczych źródeł spełnia te warunki. Dziwne anomalie pojawiają się dopiero gdy zbierze się je wszystkie razem.

Projekt globalnej świadomości (GCP - Global Consciousness Project) zbiera dane z kilkudziesięciu takich generatorów i poddaje je centralnemu przetwarzaniu za pomocą algorytmów statystycznych.

Wydawałoby się że z kilkudziesięciu szumów nie powinno wyjść nic poza jednym, wielkim szumem - a tymczasem wychodzą całkiem nieoczekiwane rezultaty.

Badacze z Uniwersytetu Princeton, gdzie działa centrala GCP, zauważyli je po raz pierwszy w 1997 kiedy światem wstrząsnęła tragiczna śmierć księżnej Diany.

Następne takie zaskakujące piki pojawiły się w pozornie losowym szumie pamiętnego dnia we wrześniu 2001 - cztery godziny później samoloty uderzyły w wieże World Trade Center, powodując śmierć ponad 5 tys. ludzi.

Również z wyprzedzeniem system zareagował na katastroficzne tsunami na Dalekim Wschodzie z końcem 2004 roku, w wyniku którego zginęło ćwierć miliona osób.

Co roku anomalia pojawia się także w dniu, kiedy większość ludzi obchodzi Sylwestra - co ciekawsze, momenty pików są zgodne z różnicami w dokładnym momencie przejścia do nowego roku, wynikającego z różnic w strefach czasowych.

System od 1998 roku zarejestrował ponad 200 anomalii, które można było jednoznacznie powiązać z wydarzeniami obecnymi w świadomości większości ludzi na świecie.

Wyniki te trudno racjonalnie wyjaśnić - są jednak faktem. Można je znaleźć na stronie projektu pod adresem http://noosphere.princeton.edu wraz wieloma mniej lub bardziej naukowymi próbami ich interpretacji.

Żródło: http://www.idg.pl/news/75503/Globalna.swiadomosc.w.liczbach.losowych.html

+ Komentarz sceptyczki:
Princeton zdarza się najlepszym